I jeszcze jeden
"RUNA" Vera Buck
Marguerite Desens straciła w należącej do gospodarstwa stajni niewinność, dziecko i życie. Wszystko w tym samym końskim boksie, choć nie w tym samym czasie. Jej owdowiały małżonek
prowadził Joriego wzdłuż świńskich kojców, wymieniając jednocześnie w odwróconym porządku chronologicznym najważniejsze wydarzenia z życia madame Desens: w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym śmierć przez widły, na które madame upadła podczas wyrzucania obornika, tragiczny wypadek. Osiem lat wcześniej poronienie spowodowane uderzeniem kopyta.
A w roku siedemdziesiątym trzecim spłodzenie utraconego później dziecka. Wieśniak spoglądał w zadumie. Ze wszystkich trzech wydarzeń to, o którym wspomniał na końcu, wywarło na
nim najbardziej trwałe wrażenie.
Świnie wytykały łby spomiędzy desek i chrumkały wyczekująco. Tłoczyły się i rozpychały. W Paryżu każdy szybko się uczył, co robić, żeby zdobyć najlepsze miejsce przy korycie.
Parę metrów dalej stały konie. Jori zajrzał za niskie drewniane przegrody. Widząc brudną słomianą wyściółkę, wolał nie wyobrażać sobie scen, które opisał chłop.
– Jak długo pan ją tu trzyma? – zapytał, wracając do właściwego
powodu swych odwiedzin.
– Trzy miesiące. Od kiedy rozbiła krzesła w kuchni.
– Trzyma ją pan tu zamkniętą od trzech miesięcy?
Chłop wzruszył ramionami.
– Postradała rozum – powiedział, rysując na prawej skroni niewielki okrąg, jakby Jori sam już dawno o tym nie wiedział. Nachylił się poufale. Jori poczuł jego nieświeży oddech i odwrócił się.
Monsieur Desens pchnął drewniane drzwi na końcu stajni. Jori wszedł za nim do pomieszczenia wypełnionego workami i narzędziami. W półmroku dostrzegł stary pług i wąskie schodki prowadzące na strych. Były niewiele szersze od drabinki dla kur. W pomieszczeniu było chłodniej niż w stajni. Pachniało kurzem, smarem do skór i świniami. Monsieur Desens wskazał na komórkę pod schodami, w której parę lat temu trzymał króle.
– Tam?
– Jest większa, niż wygląda. Przecież nie zostawię jej tu samej
z tymi kosami i pługiem.
Jori zrobił neutralną minę. Wydawało mu się, że czasy, w których chorych umysłowo skuwano łańcuchami i zamykano w stajni, już minęły.
– Niech więc pan otworzy!
– Sam pan może to zrobić. – Chłop złożył skrzyżowane ramiona na brzuchu jak na stole; dłonie wsunął pod poplamione potem pachy. – Ja się cieszę, że w ogóle udało mi się ją tam wsadzić.
Jori odwrócił się ze złością i zbliżył do schodów. W komórce panowała cisza. Pogładził chropowatą powierzchnię drewna. Zagroda przypominała mu jego dzieciństwo. W Finsterhennen mieszkał z rodzicami w niewielkim gospodarstwie, nieumywającym się rozmiarami do tego. Mieli zaledwie parę krów, króli i kur, wszystko na własne potrzeby, a także konia, który mógł ciągnąć pług. Ale zapach był taki sam. Do tego narzędzia, ciężkie powietrze, cienie, wszystko to przypominało Joriemu dom – nawet fakt, że w stajni zmarła kobieta. Być może łączyło go z tym chłopem więcej, niżby chciał.
– Niech pan będzie ostrożny – powiedział tamten, sprawiając,
że Jori się wzdrygnął. – To wariatka, jak mówiłem.
Jori wykrzywił twarz.
– Boi się pan własnej córki, monsieur Desens?
Wieśniak uznał, że nie musi odpowiadać. Tam, gdzie stał, pod ścianą, zajmował lepszą pozycję. Jori przyjrzał się skoblowi, na który zamknięta była komórka. Był to zwyczajny drewniany kołek, przymocowany gwoździem do ramy, tak by można go było przekręcić i zasunąć na drzwi. Te służące do zamykania zwierząt – albo własnych dzieci – rygle wszędzie, w każdym kraju
wyglądały podobnie.
Podszedł do bocznej ścianki komórki i przez szparę między deskami zajrzał do środka. Było ciemno. W słabym świetle wpadającym przez szczeliny unosiły się drobinki kurzu. Ciągnęły za sobą jasne smugi, które rozmywały się w ciemności jak proszek tabletki, wrzuconej do szklanki z wodą. Nic więcej nie było widać. Jeśli za tymi deskami znajdował się człowiek, to musiał leżeć
przy ścianie, przy której stał Jori, komórka była bowiem zbyt ciasna, by móc się schować gdziekolwiek indziej. Jori zerknął w dół i zobaczył niewielką kępkę brązowych włosów przeciskających się przez szparę między komórką i podłogą. Chora leżała u jego stóp.
– Sąsiedzi już krzywo patrzyli. – W głosie chłopa było tyle przekory, że przy odrobinie dobrej woli jego słowa można wziąć za usprawiedliwienie. – Pomylona na gospodarstwie to jak zaraza.
Takie rzeczy prędko się roznoszą.
Jori przekręcił rygiel. Niedbale zbite z desek drzwi zachybotały się pod dotykiem. Ich zewnętrzna krawędź pozostawiła półokrągłe zadrapanie na podłodze, do której przywarły wyschnięte królicze odchody. Zmrużył oczy i zajrzał w mrok, lecz nawet teraz widział nie więcej niż niewyraźny kształt ciała przytulonego do bocznej ścianki, nagą stopę i włosy. Jeden z kosmyków przyczepił się do chropowatego otworu po sęku. Chora pewnie osunęła się po ścianie. Jori nie od razu rozpoznał, gdzie ma przód, a gdzie tył. Głowa leżała zwrócona ku tylnej ściance, wyglądającej tak, jakby
była wgnieciona do wewnątrz przez schodki, lewa noga spoczywała przyciągnięta do ciała, prawa wysunięta w kierunku drzwi. Dopiero teraz, kiedy zdołał rozpoznać w postaci coś w rodzajukobiety, zmiarkował, że nawet nie zapytał o jej imię.
– Jak ma na imię?
– Marguerite. Po matce.
– Hm. – Jori miał złe przeczucia. Przypuszczał, że jeśli jak najrychlej nie uwolni młodej kobiety ze stajni, matka i córka podzielą nie tylko imię, ale i los. Ostrożnie trącił butem jej prawą stopę, która cofnęła się jak wąż dotknięty laską spacerowicza. Słyszał jej oddech. Marguerite Desens zauważyła jego obecność.
– Umie mówić? – zapytał przez ramię, nie odwracając wzroku
od postaci w półmroku.
– Nie mam pojęcia, chyba jeszcze tak. Ale wygaduje same duby smalone. Nie zbada jej pan?
Jori schylił się ku chorej. Jego wzrok padł na pustą drewnianą miskę nieopodal rąbka spódnicy. Naczynie wyglądało, jakby ktoś pośpiesznie wstawił je do klatki i tak samo pośpiesznie opróżnił.
– Kiedy dostała ostatni posiłek?
– Wczoraj.
– Dzisiaj jeszcze nic?
– Karmię ją wieczorem razem z innymi – odrzekł chłop, nie precyzując, czy ma na myśli dzieci czy zwierzęta. Ze stajni obok dobiegło chrumkanie świń. – To jak, jest opętana przez diabła czy nie?
Jori wyprostował się na tyle, na ile to było możliwe w komórce, postąpił krok naprzód i ponownie trącił butem ciało kobiety, łagodnie, tam, gdzie spodziewał się jej biodra. Ustąpiło. Usłyszał jęk, a potem w schowku znów zapanowała cisza. Obrzucił wzrokiem skołtunione włosy i krzywiznę kręgosłupa. Postawienie diagnozy w tym mroku i ciasnocie było niemożliwością.
– Myślę, że jest histeryczką. Dokładnie zbada ją doktor Charcot, już w klinice. Ja jestem tu po to, by wydać wstępne orzeczenie.
– Nic nie zapłacę, jak mówiłem – odparł monsieur Desens, wyraźnie zaalarmowany słowem „orzeczenie”. Już on się znał na tych wszystkich pieczątkach. Do wszystkiego potrzebne jest teraz
orzeczenie, nawet w świńskiej zagrodzie.
– Tak, monsieur, mówił pan.
– Nic nie zapłacę.
– Nic pan nie zapłaci. Za jakąś godzinę przyjedzie po nie powóz.
– To dobrze. – Słowa gospodarza zabrzmiały tak obojętnie, że Jori odwrócił się w jego stronę. Mężczyzna schował dłonie jeszcze głębiej pod pachy i wydął usta.
– Czy córka ma jakieś przedmioty osobiste, które chciałaby wziąć? Ubrania? Bieliznę?
– Żebyście jej zabrali w szpitalu? Nie. Niech pan sobie nie myśli, że nie wiem, jak to się odbywa.
Jori przygryzł wargę. Nie po raz pierwszy, gdy oprócz chorego chciał zabrać też jego przedmioty osobiste, oskarżano go, że łupi biedaków, którzy i tak wszystkiego mają za mało i tylko członków rodziny pod dostatkiem. Tych oddawano mu z pocałowaniem ręki.
– Ubrania i biżuterię przechowujemy i oddajemy chorym, gdy wracają do domu. – Z trudem zachowywał umiarkowany ton. – Po wyzdrowieniu.
– Młody człowieku, nie spodziewam się ani jej powrotu, ani wyzdrowienia. – Głos chłopa stwardniał.
Spojrzenia obu mężczyzn zetknęły się i odbiły od siebie. Jori monitował się do zachowania spokoju. Nie było powodu do wrogości. Jeden z nich chciał się pozbyć córki, drugi chciał ją zabrać,
ich interesy znakomicie się uzupełniały.
– A zatem za godzinę. Proszę dać jej przedtem coś do jedzenia,
żeby przetrwała drogę.
Jori rzucił ostatnie spojrzenie na ludzkie zawiniątko na podłodze.
Miał opory zostawić ją tak, ale w tej chwili nie mógł zrobić
nic więcej. Zamknął za sobą obluzowane drzwiczki. Tego dnia
miał odebrać jeszcze jedną osobę, osobę, która przysporzy mu
więcej radości niż Marguerite Desens."
Wydawnictwo Initium
"RUNA" Vera Buck
Marguerite Desens straciła w należącej do gospodarstwa stajni niewinność, dziecko i życie. Wszystko w tym samym końskim boksie, choć nie w tym samym czasie. Jej owdowiały małżonek
prowadził Joriego wzdłuż świńskich kojców, wymieniając jednocześnie w odwróconym porządku chronologicznym najważniejsze wydarzenia z życia madame Desens: w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym śmierć przez widły, na które madame upadła podczas wyrzucania obornika, tragiczny wypadek. Osiem lat wcześniej poronienie spowodowane uderzeniem kopyta.
A w roku siedemdziesiątym trzecim spłodzenie utraconego później dziecka. Wieśniak spoglądał w zadumie. Ze wszystkich trzech wydarzeń to, o którym wspomniał na końcu, wywarło na
nim najbardziej trwałe wrażenie.
Świnie wytykały łby spomiędzy desek i chrumkały wyczekująco. Tłoczyły się i rozpychały. W Paryżu każdy szybko się uczył, co robić, żeby zdobyć najlepsze miejsce przy korycie.
Parę metrów dalej stały konie. Jori zajrzał za niskie drewniane przegrody. Widząc brudną słomianą wyściółkę, wolał nie wyobrażać sobie scen, które opisał chłop.
– Jak długo pan ją tu trzyma? – zapytał, wracając do właściwego
powodu swych odwiedzin.
– Trzy miesiące. Od kiedy rozbiła krzesła w kuchni.
– Trzyma ją pan tu zamkniętą od trzech miesięcy?
Chłop wzruszył ramionami.
– Postradała rozum – powiedział, rysując na prawej skroni niewielki okrąg, jakby Jori sam już dawno o tym nie wiedział. Nachylił się poufale. Jori poczuł jego nieświeży oddech i odwrócił się.
Monsieur Desens pchnął drewniane drzwi na końcu stajni. Jori wszedł za nim do pomieszczenia wypełnionego workami i narzędziami. W półmroku dostrzegł stary pług i wąskie schodki prowadzące na strych. Były niewiele szersze od drabinki dla kur. W pomieszczeniu było chłodniej niż w stajni. Pachniało kurzem, smarem do skór i świniami. Monsieur Desens wskazał na komórkę pod schodami, w której parę lat temu trzymał króle.
– Tam?
– Jest większa, niż wygląda. Przecież nie zostawię jej tu samej
z tymi kosami i pługiem.
Jori zrobił neutralną minę. Wydawało mu się, że czasy, w których chorych umysłowo skuwano łańcuchami i zamykano w stajni, już minęły.
– Niech więc pan otworzy!
– Sam pan może to zrobić. – Chłop złożył skrzyżowane ramiona na brzuchu jak na stole; dłonie wsunął pod poplamione potem pachy. – Ja się cieszę, że w ogóle udało mi się ją tam wsadzić.
Jori odwrócił się ze złością i zbliżył do schodów. W komórce panowała cisza. Pogładził chropowatą powierzchnię drewna. Zagroda przypominała mu jego dzieciństwo. W Finsterhennen mieszkał z rodzicami w niewielkim gospodarstwie, nieumywającym się rozmiarami do tego. Mieli zaledwie parę krów, króli i kur, wszystko na własne potrzeby, a także konia, który mógł ciągnąć pług. Ale zapach był taki sam. Do tego narzędzia, ciężkie powietrze, cienie, wszystko to przypominało Joriemu dom – nawet fakt, że w stajni zmarła kobieta. Być może łączyło go z tym chłopem więcej, niżby chciał.
– Niech pan będzie ostrożny – powiedział tamten, sprawiając,
że Jori się wzdrygnął. – To wariatka, jak mówiłem.
Jori wykrzywił twarz.
– Boi się pan własnej córki, monsieur Desens?
Wieśniak uznał, że nie musi odpowiadać. Tam, gdzie stał, pod ścianą, zajmował lepszą pozycję. Jori przyjrzał się skoblowi, na który zamknięta była komórka. Był to zwyczajny drewniany kołek, przymocowany gwoździem do ramy, tak by można go było przekręcić i zasunąć na drzwi. Te służące do zamykania zwierząt – albo własnych dzieci – rygle wszędzie, w każdym kraju
wyglądały podobnie.
Podszedł do bocznej ścianki komórki i przez szparę między deskami zajrzał do środka. Było ciemno. W słabym świetle wpadającym przez szczeliny unosiły się drobinki kurzu. Ciągnęły za sobą jasne smugi, które rozmywały się w ciemności jak proszek tabletki, wrzuconej do szklanki z wodą. Nic więcej nie było widać. Jeśli za tymi deskami znajdował się człowiek, to musiał leżeć
przy ścianie, przy której stał Jori, komórka była bowiem zbyt ciasna, by móc się schować gdziekolwiek indziej. Jori zerknął w dół i zobaczył niewielką kępkę brązowych włosów przeciskających się przez szparę między komórką i podłogą. Chora leżała u jego stóp.
– Sąsiedzi już krzywo patrzyli. – W głosie chłopa było tyle przekory, że przy odrobinie dobrej woli jego słowa można wziąć za usprawiedliwienie. – Pomylona na gospodarstwie to jak zaraza.
Takie rzeczy prędko się roznoszą.
Jori przekręcił rygiel. Niedbale zbite z desek drzwi zachybotały się pod dotykiem. Ich zewnętrzna krawędź pozostawiła półokrągłe zadrapanie na podłodze, do której przywarły wyschnięte królicze odchody. Zmrużył oczy i zajrzał w mrok, lecz nawet teraz widział nie więcej niż niewyraźny kształt ciała przytulonego do bocznej ścianki, nagą stopę i włosy. Jeden z kosmyków przyczepił się do chropowatego otworu po sęku. Chora pewnie osunęła się po ścianie. Jori nie od razu rozpoznał, gdzie ma przód, a gdzie tył. Głowa leżała zwrócona ku tylnej ściance, wyglądającej tak, jakby
była wgnieciona do wewnątrz przez schodki, lewa noga spoczywała przyciągnięta do ciała, prawa wysunięta w kierunku drzwi. Dopiero teraz, kiedy zdołał rozpoznać w postaci coś w rodzajukobiety, zmiarkował, że nawet nie zapytał o jej imię.
– Jak ma na imię?
– Marguerite. Po matce.
– Hm. – Jori miał złe przeczucia. Przypuszczał, że jeśli jak najrychlej nie uwolni młodej kobiety ze stajni, matka i córka podzielą nie tylko imię, ale i los. Ostrożnie trącił butem jej prawą stopę, która cofnęła się jak wąż dotknięty laską spacerowicza. Słyszał jej oddech. Marguerite Desens zauważyła jego obecność.
– Umie mówić? – zapytał przez ramię, nie odwracając wzroku
od postaci w półmroku.
– Nie mam pojęcia, chyba jeszcze tak. Ale wygaduje same duby smalone. Nie zbada jej pan?
Jori schylił się ku chorej. Jego wzrok padł na pustą drewnianą miskę nieopodal rąbka spódnicy. Naczynie wyglądało, jakby ktoś pośpiesznie wstawił je do klatki i tak samo pośpiesznie opróżnił.
– Kiedy dostała ostatni posiłek?
– Wczoraj.
– Dzisiaj jeszcze nic?
– Karmię ją wieczorem razem z innymi – odrzekł chłop, nie precyzując, czy ma na myśli dzieci czy zwierzęta. Ze stajni obok dobiegło chrumkanie świń. – To jak, jest opętana przez diabła czy nie?
Jori wyprostował się na tyle, na ile to było możliwe w komórce, postąpił krok naprzód i ponownie trącił butem ciało kobiety, łagodnie, tam, gdzie spodziewał się jej biodra. Ustąpiło. Usłyszał jęk, a potem w schowku znów zapanowała cisza. Obrzucił wzrokiem skołtunione włosy i krzywiznę kręgosłupa. Postawienie diagnozy w tym mroku i ciasnocie było niemożliwością.
– Myślę, że jest histeryczką. Dokładnie zbada ją doktor Charcot, już w klinice. Ja jestem tu po to, by wydać wstępne orzeczenie.
– Nic nie zapłacę, jak mówiłem – odparł monsieur Desens, wyraźnie zaalarmowany słowem „orzeczenie”. Już on się znał na tych wszystkich pieczątkach. Do wszystkiego potrzebne jest teraz
orzeczenie, nawet w świńskiej zagrodzie.
– Tak, monsieur, mówił pan.
– Nic nie zapłacę.
– Nic pan nie zapłaci. Za jakąś godzinę przyjedzie po nie powóz.
– To dobrze. – Słowa gospodarza zabrzmiały tak obojętnie, że Jori odwrócił się w jego stronę. Mężczyzna schował dłonie jeszcze głębiej pod pachy i wydął usta.
– Czy córka ma jakieś przedmioty osobiste, które chciałaby wziąć? Ubrania? Bieliznę?
– Żebyście jej zabrali w szpitalu? Nie. Niech pan sobie nie myśli, że nie wiem, jak to się odbywa.
Jori przygryzł wargę. Nie po raz pierwszy, gdy oprócz chorego chciał zabrać też jego przedmioty osobiste, oskarżano go, że łupi biedaków, którzy i tak wszystkiego mają za mało i tylko członków rodziny pod dostatkiem. Tych oddawano mu z pocałowaniem ręki.
– Ubrania i biżuterię przechowujemy i oddajemy chorym, gdy wracają do domu. – Z trudem zachowywał umiarkowany ton. – Po wyzdrowieniu.
– Młody człowieku, nie spodziewam się ani jej powrotu, ani wyzdrowienia. – Głos chłopa stwardniał.
Spojrzenia obu mężczyzn zetknęły się i odbiły od siebie. Jori monitował się do zachowania spokoju. Nie było powodu do wrogości. Jeden z nich chciał się pozbyć córki, drugi chciał ją zabrać,
ich interesy znakomicie się uzupełniały.
– A zatem za godzinę. Proszę dać jej przedtem coś do jedzenia,
żeby przetrwała drogę.
Jori rzucił ostatnie spojrzenie na ludzkie zawiniątko na podłodze.
Miał opory zostawić ją tak, ale w tej chwili nie mógł zrobić
nic więcej. Zamknął za sobą obluzowane drzwiczki. Tego dnia
miał odebrać jeszcze jedną osobę, osobę, która przysporzy mu
więcej radości niż Marguerite Desens."
Wydawnictwo Initium
Brak komentarzy
Prześlij komentarz