Żeby jeszcze trochę zachęcić Was do lektury mam fragment najnowszej książki Katarzyny Gacek "Gra pozorów"
"Rozdział 2
Matylda zamknęła biuletyn. „Świetny ten wywiad”, pomyślała, szczerze zaskoczona. A wcale nie łatwo było go przeprowadzić. Monika Banach, choć w mediach społecznościowych sprawiała wrażenie sympatycznej i otwartej, na żywo okazała się osobą oficjalną, spiętą
i niezbyt chętną do współpracy. Zwłaszcza z kimś, kto reprezentował skromną, lokalną gazetkę. Matylda była pewna, że gdyby pojawiła się w domu autorki jako dziennikarka jakiegoś uznanego miesięcznika lub portalu internetowego, zostałaby potraktowana inaczej. Ale wywiadu dla biuletynu wydawanego przez urząd miasta nikt nie traktował poważnie. Nawet Matylda, zadając pytania, czuła wyrzuty sumienia, że zajmuje czas słynnej autorce. A to z pewnością w przełamaniu lodów nie pomagało. Tym bardziej była zdziwiona, że na papierze ich rozmowa wyszła tak dobrze, tak ciekawie, tak dynamicznie.
Podeszła do okna, żeby sprawdzić, czy w stojącym na parapecie czajniku jest woda. Może zdąży jeszcze wypić kawę przed wyjściem na spotkanie z Banach? Niestety, czajnik okazał się pusty, a na wyprawę do łazienki, żeby go napełnić, nie miała już czasu.
Przysunęła twarz do szyby i wyjrzała przez okno. Pokój, w którym urzędowała, znajdował się na pierwszym piętrze budynku ratusza i miała stąd doskonały widok na niewielki plac, rozciągający się między urzędem a ogrodzeniem pobliskiego kościoła.
Choć początek kwietnia był w tym roku chłodny i ciągle zdarzały się przymrozki, wiosna zaczęła na dobre dopominać się o swoje. Trawniki zdążyły się zazielenić, na precyzyjnie wytyczonych klombach zakwitły pierwsze tulipany, z betonowych donic wylewały się błękitno-żółte bratki, a pąki zajmującej środek placu magnolii tak nabrzmiały, że lada dzień można się było spodziewać różowej eksplozji.Matylda uwielbiała ten czas jaskrawych i czystych kolorów, kiedy energia przyrody udziela się również ludziom, wprawiając ich w lepszy nastrój i mobilizując do działania. Wywiad z Banach był właśnie wynikiem takiej mobilizacji. Odkąd kilka tygodni temu dyrektorka miejscowej biblioteki przekazała jej informację, że autorka kończy pisać nową książkę, Matylda poczuła, że tej okazji nie wolno przegapić. Jednak dopiero pojawienie się w powietrzu ciepłego
powiewu optymizmu sprawiło, że odważyła się doprowadzić sprawę do końca.
Jako kierowniczka i jedyna pracownica Zespołu do spraw Komunikacji Społecznej Matylda miała sporo obowiązków, ale lokalna gazetka była jej oczkiem w głowie. Kiedy zaczynała się
zajmować pisemkiem, liczyło ono zaledwie cztery strony i zawierało wyłącznie suche sprawozdania, zestawienia budżetowe i ogłoszenia lokalne. Dziś objętość gazety wzrosła dwukrotnie, nakład również. Stało się tak, ponieważ Matylda do nudnej, urzędowej zawartości
biuletynu zaczęła dorzucać elementy mniej oficjalne, takie jak przepisy kulinarne czy przegląd policyjnych interwencji na terenie miasta, zwany kryminałkami. A ostatnio dodatkową atrakcją stały się wywiady. Pierwszy z nich, bolesna i poruszająca rozmowa z matką zamordowanej w Milanówku nastolatki, spotkał się z tak ogromnym zainteresowaniem czytelników, że trzeba było zamówić dodruk. Matylda liczyła, że wywiad z Banach, jedną z najpopularniejszych pisarek kryminałów w Polsce, wzbudzi zainteresowanie jeszcze większe.
Atmosfera, w jakiej przeprowadzała rozmowę, nie była najlepsza. No ale jaka mogła być, skoro Monika Banach już na początku oświadczyła, że gdyby nie osobista interwencja burmistrza, nie znalazłaby dla Matyldy czasu. Na pytania odpowiadała niechętnie, co chwila sprawdzała godzinę na telefonie, no i ten jej dyktafon... Matylda jeszcze nigdy z taką sytuacją się nie spotkała. To, że sama nagrywała ich rozmowę, było oczywiste – musiała ją potem spisać. Ale kiedy Banach wyjęła własny dyktafon i położyła go na stole, Matylda poczuła się zdezorientowana. Nawet tłumaczenie, że to nawyk, który pozostał autorce po pracy reporterki, niewiele zmieniło.
Biorąc pod uwagę wszystkie te niesprzyjające okoliczności, wywiad wyszedł zaskakująco dobrze. Matyldzie podczas redagowania udało się tak podkręcić tekst, że uzyskała efekt lekkiej, inteligentnej konwersacji, i była z tego naprawdę dumna.
A teraz nadszedł czas, żeby się tą dumą podzielić z czytelnikami.
Oraz z Moniką Banach.
Matylda sprawdziła godzinę i nagle zaczęło jej się spieszyć. Chwyciła ze stosu gazetkę, a po chwili namysłu dobrała jeszcze dwie. Nie sądziła, że pisarka będzie się chciała chwalić ich wywiadem na prawo i lewo, ale biuletyn był tak cienki i skromny, że wręczanie jednego egzemplarza zakrawało na żart. Następnie narzuciła kurtkę i wybiegła z pokoju, czując, jak stres w charakterystyczny sposób ściska jej żołądek. „Co będzie, jeśli Banach coś się nie spodoba?”, myślała, zbiegając po wyłożonych czerwonym chodnikiem schodach ratusza. Sam wywiad pisarka oczywiście wcześniej dostała do autoryzacji, ale pozostało jeszcze tyle elementów, do których mogła się przyczepić... Łamanie tekstu, jakość zdjęć, nawet papier. A Matyldzie dawno na niczym tak nie zależało, jak na tym, żeby Monika Banach ją pochwaliła.
– No „Twój Styl” to to nie jest... – Banach wzięła biuletyn do ręki i przyglądała mu się, wyraźnie rozczarowana. – Jaki macie nakład?
– Wydrukowaliśmy tysiąc egzemplarzy – odpowiedziała cicho Matylda. Wchodząc tutaj, miała nadzieję, że ta liczba zrobi na pisarce wrażenie. Teraz, wypowiadając słowo „tysiąc”, poczuła się jak idiotka.
– Liczba zer bardzo... lokalna – zauważyła z przekąsem pisarka. Matylda przełknęła nerwowo ślinę.
– Z reguły nasza gazetka rozchodzi się mniej więcej w pięciuset egzemplarzach, ale założyłam, że wywiad z panią przyciągnie więcej czytelników. A gdyby cały nakład się rozszedł, dodrukujemy.
– No dobrze. Zobaczmy, jak to wygląda w środku...
Matylda, z minuty na minutę coraz bardziej zestresowana, przygryzła wargi. Najchętniej by się stąd ulotniła. Zwłaszcza że stały w holu, więc do drzwi nie miałaby daleko.
Podczas gdy Banach przeglądała artykuł, Matylda dyskretnie się jej przyglądała. Według Wikipedii pisarka miała czterdzieści dwa lata, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. Między innymi z powodu niskiego wzrostu i drobnej, dziecięcej budowy. Miała szczupłe, umięśnione ciało, za co odpowiedzialne były albo dobre geny, albo sport. Ciemne, półdługie włosy zebrane w kucyk odsłaniały ładną, wyrazistą twarz o wystających kościach policzkowych. Gdyby nie
odrobinę zbyt wąskie i sprawiające wrażenie zaciętych usta, Monika Banach byłaby pięknością.
– Proszę pani, pies drapie od tarasu. Wpuścić?
Nie wiadomo skąd w holu pojawiła się wysoka, postawna kobieta w czarnych legginsach i luźnym T-shircie, z mopem w ręku. Od jej ciemnych, zebranych w ciasny kok włosów odcinało się jedno charakterystyczne, siwe pasmo. Matylda odniosła wrażenie, że gdzieś już tę kobietę widziała.
Banach milczała, najwyraźniej nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Futrynę zniszczy – ponagliła ją kobieta.
– Trudno, niech go pani wpuści w takim razie – westchnęła pisarka. – Co to był za idiotyczny pomysł z tym psem...
Minutę później do holu wpadł beżowy szczeniak i zaczął obskakiwać Banach.
– Idź sobie! – odgoniła go.
Psiak natychmiast przeniósł swoją uwagę na Matyldę, więc nachyliła się i podrapała go za uchem.
W odpowiedzi na tę czułość szczeniak przewrócił się na plecy, pokazując różowy brzuch.
– Przesłodki! – zachwyciła się. – Jaka to rasa?
– Labrador.
– A jak ma na imię?
Pisarka sięgnęła po leżącą na półce pod lustrem książeczkę zdrowia.
– Bruno – przeczytała. – Ale jakoś nie reaguje. – A widząc zdziwioną minę Matyldy, wyjaśniła: – Dopiero co go przywiozłam. Jeszcze... nie nawiązaliśmy więzi.
Ciszę, która zapadła, przerwało popiskiwanie szczeniaka.
– Wygląda, jakby... – zaczęła Matylda, i w tym momencie piesek przykucnął na środku pomieszczenia i wyprodukował imponującą kałużę.
– Nie rozumiem – jęknęła Banach. – Przecież przed chwilą
był na dworze... Pani Nino! – krzyknęła w kierunku salonu. – Pani tu pozwoli z tym mopem!
Matylda poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie.
– To ja już pójdę – oznajmiła.
Pisarka jej oświadczenie powitała z ulgą.
– Nie będę pani zatrzymywać.
Podeszły do drzwi. Matylda położyła rękę na klamce.
– Dziękuję, że się pani pofatygowała z tym biuletynem – powiedziała Banach zaskakująco życzliwym tonem. – Abstrahując od medium, to bardzo się pani ten wywiad udał. Przekażę egzemplarz mojej agentce, może wykorzystamy ten tekst promocyjnie.
Matylda poczuła, że na policzki wypełza jej rumieniec.
– Będę zaszczycona – odpowiedziała.
Otworzyła drzwi, a szczeniak przemknął jej między nogami i wypadł na zewnątrz.
– Bruno! Wracaj – krzyknęła za nim, ale nie zareagował.
Banach lekceważąco machnęła ręką.
– Niech pani zostawi. Tylko proszę uważać, żeby nie uciekł na ulicę, bo wtedy byłby kłopot. Matylda ruszyła w stronę furtki. Pas trawnika ciągnący się wzdłuż ścieżki był aż fioletowy od krokusów. „Długo nie pociągną”, pomyślała sceptycznie. Mały labrador i kwiaty
w ogrodzie to nie było fortunne połączenie.
Monika Banach patrzyła przez chwilę z ulgą za odchodzącą dziennikarką. Czy może raczej urzędniczką? Nie przepadała za obcymi, a dzisiaj miały się u niej pojawić jeszcze dwie takie osoby. Do których wizyty powinna się w dodatku przygotować.
– Pani Nino, idę do siebie! – krzyknęła w kierunku salonu.
Architekt, projektując dom, zaproponował, żeby gabinet ulokować na piętrze, blisko sypialni, jednak Monika zdecydowała, że powinien się znajdować jak najdalej od niej. Oddzielenie życia prywatnego od pracy, przestrzeni do wypoczynku od miejsca, w którym pisze, z każdym upływającym rokiem i z każdą kolejną napisaną książką okazywało się coraz bardziej potrzebne.
Kiedy usiadła do komputera, żeby przygotować dla swoich dzisiejszych gości streszczenie książki, jej wzrok padł na kartkę pocztową przypiętą do tablicy korkowej wiszącej nad biurkiem. Kartka przyszła kilka dni temu i sprawiła, że lęk, o którym wspominała w wywiadzie dla biuletynu, nasilił się i zagęścił.
Już od jakiegoś czasu kalendarz uświadamiał jej, że beztroski okres niedługo się skończy, a kartka pocztowa była dowodem na to, że się nie mylił. Przeszło jej nawet przez głowę, żeby pójść na policję, ale przestraszyła się, że zbagatelizują sprawę, a ją samą uznają za przewrażliwioną histeryczkę. A na to, jako pisarka kryminałów, nie mogła sobie pozwolić.
Więc postanowiła, że sama sobie poradzi.
Ale pojawienie się w skrzynce na listy niepozornej kartki pocztowej miało jeszcze jeden skutek: przypomniało jej o wydarzeniach sprzed lat i uświadomiło, że trzeba wyrównywać
rachunki. Zawsze.
I teraz właśnie to zamierzała zrobić.
Gra pozorów skończona.
Gra pozorów rozpoczęta."
Brak komentarzy
Prześlij komentarz