Strony

"Nie chcesz? Nie jedz!"

sobota, 4 sierpnia 2018

Udostępnij ten wpis:
Nasz synek od zawsze miał spory apetyt. Z wprowadzaniem nowości do diety nie było żadnych problemów. Już gdy miał niespełna 3 miesiące gdy ktoś jadł w jego obecności "wyliczył" każdą łyżkę i każdy kęs jaki lądował w ustach.
Mięsko,ryby, warzywa,owoce,pieczywo wszelkiego rodzaju...... Nie było produktu, półproduktu, potrawy niejadalnych dla niego. Cieszyłam się z tego niezmiernie, zwłaszcza że widziałam niejedno dziecko, które przy jedzeniu grymasiło i nikt nie był w stanie niczym nakłonić do przełknięcia choć kilku kęsów. Prawdę mówiąc nie wiem kto bardziej po posiłku był zmęczony - rodzice/opiekunowie czy dziecko.
W moim domu rodzinnym jakoś nie pamiętam takich sytuacji żeby, któreś z nas nie chciało jeść. No może z wyłączeniem sytuacji kiedy byliśmy chorzy - wtedy to chyba nikomu apetyt nie dopisuje. Owszem są rzeczy, które jednemu smakowały bardziej a innemu mniej, ale na ogół jadło się wszystko bez większych problemów. A jak komuś coś nie pasowało gadka była krótka - "jak nie chcesz to nie jedz,ewentualnie chleb z masłem.Jak ci dupka zgłodnieje to sam przyjdziesz." Drastycznie? Mama nam nie broniła jedzenia. Jedliśmy w sumie kiedy byliśmy głodni i tyle ile chcieliśmy. Owszem jak była pora obiadu to była pora obiadu, ale jak czegoś nie chcieliśmy zjeść to wcale się tym nie przejmowała. Babcia z klei próbowała nas zachęcić mówiąc że " robimy jej przykrość" bo nie chcemy zjeść - czyli nie szanujemy jej i czasu, który poświęciła na przygotowanie dla nas posiłku. Ale to było tyle. Nikt nad nami nie stał i nie prosił żebyśmy zjedli, albo zjedli jeszcze jedną łyżeczkę. Mama czasem, jak się nie zjadło do końca nałożonej porcji, mówiła z przekąsem "jedna łyżka została i już nie dasz rady zmieścić?" Brutalnie? Może. Ja takie teksty słyszałam nie tylko u nas w domu więc wydawały mi się wtedy normą. Słodyczy nigdy też nam rodzice nie bronili, choć też nie były one punktem koniecznym do życia, każdego dnia obecnym w naszym jadłospisie. Najlepsze słodycze jakie jedliśmy to były sezonowe owoce lub w okresie letnim lody domowej roboty, czy przy niedzieli placek upieczony przez któreś z rodziców - nie koniecznie masiasty i jakiś wymyślany. Najlepszy był zwykły biszkopt bez dodatków, który w końcu sami nauczyliśmy się robić więc mama piekła jak tylko zrobiliśmy. No i kogel - mogel. Jajka to chyba każdy umiał ubić z dodatkiem cukru :) - najprostszy i najszybszy słodziak.
Syn przez 2 lata jadł w sumie wszystko jak i ja czy mój mąż w dzieciństwie. Wręcz nieraz śmialiśmy się do siebie, że jak tak mu będzie apetyt dopisywał to w końcu we dwoje na jedzenie tylko dla niego nie wyrobimy. Na wiosnę jadł nieco mniej ale wraz z jesienią ilość posiłków i ich wielkość jak na tak małe dziecko była dla mnie powalająca - nieraz się zastanawiałam gdzie on to mieści?
Nie!
Ja mu nie kazałam, nie prosiłam - jadł ile chciał i kiedy chciał. Słodyczy też mu nie broniłam choć powiedziałabym że chyba owoce mu wystarczały, bo czasem nawet jak od kogoś dostał to czekoladki mogły leżeć obok niego a na nim to wrażenia nie robiło,a nieraz wręcz i tak wybierał owoc.
Dlatego gdy, niedługo przed 2 urodzinami, Pawełek zaczął grymasić przy jedzeniu a momentami wręcz można powiedzieć że stracił apetyt, nie mogłam pojąć o co chodzi? Co się dzieje z moim dzieckiem? No cóż robi się coraz cieplej więc może czuje już wiosnę - tak sobie tłumaczyłam? Albo może jakieś przeziębienie go bierze?
Tak się złożyło że w tym czasie byliśmy na szczepieniu i mówię do Pani doktor że stracił apetyt. Zbadała go. I nic nie stwierdziła. Ale zaglądnęła do buzi i mówi że z tyłu ząbki mu idą. A "w tym wieku dzieci tak mają że jak im zęby rosną to nie chcą jeść.No i mamy jeszcze bunt dwilatka, więc wszystko po trochu." Dobra. Przecież mu przejdzie. Zęby urosną, upały miną i wróci wszystko do normy.
Minęła wiosna i lato, idzie jesień no to pewnie apetyt wróci do normy. Ależ byłam w błędzie. Nawet gotowanie jego ulubionych potraw na niezbyt wiele się zdało.
Pobyt w szpitalu już całkiem wszystko popsuł. Jedyne co ewentualnie jadł to chleb lub ziemniaki z masłem i pierogi ruskie lub makaron - najlepiej z cukrem. A do tego hektolitry herbaty.
A żeby w ogóle zjadł musiałam mieć przygotowane w zasadzie wszystko tak żeby móc podać jak tylko powie że chce zjeść to czy tamto. A i to nieraz kończyło się na moim proszeniu żeby przełknął choć kęs.
Nie pomogły prośby czy groźby. Obiecywanie że jak zje to dostanie to czy tamto.Oglądanie tv lub wyłączanie tv i obiecywanie że będą bajki jak zje też nic nie dało. Chwilami miałam straszną załamkę z tego powodu. Aż w końcu doszłam do wniosku że skoro w tę stronę nic nie daje zrobimy inaczej. Przecież na siłę nic nie wskóram a efekt może być jedynie odwrotny do zamierzonego. Postanowiłam zrobić jak mamy z mojego dzieciństwa. I tak jak przyszła pora posiłku a Paweł odmawia jedzenia moja odpowiedź była krótka " nie to nie". Nieraz zaciskałam zęby bo Pawełek mimo że twierdzi, że chce jeść nie zje ani kęsa ( nawet swoich ulubionych potraw nie tknął). Martwiłam się niesamowicie i wielokrotnie pytałam samą siebie czy aby na pewno dobrze robię? Ale chyba jednak pomogło.
Przez ostatnich kilka dni Paweł zjadł chyba więcej niż przez ostatni miesiąc. Coraz częściej na powrót sięga po owoce i warzywa i nie je już tak jednostajnie. Mam nadzieję że już tak zostanie i nie jest to chwilowy powrót do przeszłości.
Zdecydowanie bardziej wolę się martwić że nie wyrobię na jedzenie dla niego i co i w jakiej ilości mam ugotować żeby nie brakło, niż co zrobić żeby zjadł choć małą porcję.
Czasem jednak stare, nieco brutalniejsze metody lepiej się sprawdzają niż najszczersze chęci.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia